Trwa ładowanie...
Zaloguj
Notowania
Przejdź na
Dorota Ziemkowska
|

Biznes na cyrku w przydomowym ogrodzie. A w nim: tygrys-morderca i grupa Białorusinów

0
Podziel się:

Kiedy przyjechała do Miłkowa, musiała wybudować wszystko od podstaw: własny dom, restauracje, wozy... Miała na to odłożone pieniądze. "Duże pieniądze".

Maria Izdebska pod jednym ze swoich wozów cyrkowych
Maria Izdebska pod jednym ze swoich wozów cyrkowych (Dorota Ziemkowska, Money.pl)

Maria Izdebska przed jednym ze swoich wozów cyrkowych, fot. Dorota Ziemkowska, Money.pl

Właśnie się dowiedziałam - tygrys zabił opiekuna. Po prostu go rozszarpał. A ten facet to nie był żaden żółtodziób. Kilkanaście lat doświadczenia! Rutyna go wykończyła. Boże, jaka ja byłam głupia, że coś takiego trzymałam pod domem! Przecież zwierzę, jak raz poczuje smak ludzkiej krwi, to już nie ma odwrotu, będzie chciało zabijać. Kilka lat temu rzuciło się na tresera podczas występu w cyrku, w Austrii. Ledwie gościa wyratowali. No, ale sam był sobie winien - tygrysicy, która ma koło 15 lat nie można już wyprowadzać na scenę. W tym wieku ma menopauzę i przestawia się jej w głowie. Nawet jak zna człowieka od kociaka, to może mu się rzucić do gardła.

Maria Izdebska ma 150 centymetrów wzrostu, trochę ponad 60 lat, nadwagę, którą karmi potężnym apetytem, metalową szynę w nodze i ogromną fantazję. Dziewięć lat temu wróciła z Rosji, tylko po to, żeby w wiosce pod Karpaczem wybudować dom, wykarczować z ogrodu suche drzewa, i postawić cyrk.

Trenuje młodych artystów z Białorusi. Co roku zaprasza koło dwudziestu osób na trzy miesiące - od maja do lipca. Płaci im za podróż, daje kieszonkowe i odstępuje całe piętro jednorodzinnego domu. Nawet różową sypialnię z małżeńskim łóżkiem i baldachimem.

Od lat odwiedza ją ta sama ekipa. - W pierwszym roku maluchy do mnie przyjechały - niektóre cztero-, nawet pięcioletnie. A dzisiaj proszę, jaka pannica. Nastolatka! Inni, co wtedy byli starsi, już wylecieli w świat - głos jej się śmieje, gdy pokazuje na laptopie zdjęcia wychowanków. Wszystkich wynajduje specjalnie dla niej trenerka, też z Białorusi, którą poznała na jednym z przeglądów cyrkowych. Dziewczyna prowadzi zajęcia w szkołach sportowych, więc z młodymi talentami styka się codziennie.

Trenerka ćwiczy z dzieciakami figury, a Maria wymyśla choreografię i fabułę przedstawień. W "Cyrklandzie" pod Karpaczem nie ma miejsca na konferansjera, który by zapowiadał każdy numer. Wszystkie pokazy muszą tworzyć większą całość - opowieść, w której jest główny bohater i cała masa drugoplanowych. - Jak w kultowym kanadyjskim Cirque du Soleil! - Izdebska na poparcie swoich słów włącza ich "Alegrie", prostuje się na sofie i nuci pod nosem. - Allegria, come un lampo di vita. Allegria, come un pazzo gridar. Allegria...

Zobacz także: O cyrku Izdebskiej mówiła nawet telewizja w Dubaju:

W normalnym cyrku nigdy nie chciała pracować. Przynajmniej jak się już dowiedziała, co się za tym kryje. Bo jako osiemnastolatka nie miała najmniejszych wątpliwości, że to właśnie ten rodzaj sztuki będzie jej sposobem na życie. Zrobiła więc to, co każda zbuntowana dziewczyna w tym wieku, czyli nie pytając nikogo wyszła z domu i pojechała w swoją stronę.

W jej wypadku była to jednak dość odległa wyprawa. Zaczęło się od tego, że Marysia siedziała w kuchni, u rodziny w Austrii, słuchała polskiego radia i los chciał, że akurat ogłaszała się szkoła cyrkowa w Julinku pod Warszawą. Drugi nabór, egzaminy za kilka dni.

Jeszcze tego samego wieczoru dziewczyna była w pociągu. Nie chce wdawać się w szczegóły, jak jej się to udało. Dość, że na miejscu zatopiła się w całej masie młodzieży. Niektórzy przygotowywali się do tego egzaminu całymi miesiącami. A Marysia miała za sobą tylko szkołę baletową. Na dodatek przerwaną gdzieś na jednym z pierwszych semestrów, w całkiem nieprzyjemnych okolicznościach.

- Mierzyłam 120 cm i nagle przestałam rosnąć. O, tyle bym miała - Maria podnosi się z sofy i celuje dłonią gdzieś poniżej barku. - Mogłabym do końca życia grać Calineczkę, tylko starą. To się zdarza bardzo często wśród młodziutkich baletnic, tylko nikt o tym nie mówi. Kiedy przyrost mięśni jest zbyt duży, zbyt szybki, ciało zapomina o tym, że przydałoby się też rosnąć.

Rodzina Marysi się przeraziła i dziewczynka musiała zostawić balet. Ale w głowie została wiedza, a w rękach i nogach wyczucie rytmu i gibkość. Chociaż dziś i tak śmieje się, że dostała się do Julinka tylko dlatego, że gdy była mała, to sypiała w futerale na kontrabas, więc zmieniła się w człowieka-gumę. - Mój kuzyn grał w jazzowym Big Bandzie "Stodoła" i często woził mnie ze sobą na występy - wspomina. Tylko, że Marysia była wtedy małym dzieciakiem, w połowie wieczoru kleiły się jej oczy, więc zwijała się w kłębek w potężnym futerale, żeby nikomu nie przeszkadzać.

- Lata 60., 70., to były piękne czasy! Gdyby mnie kto spytał o PRL, to ja nic z niego złego nie pamiętam. Ale to właśnie dlatego, że dla mnie on kojarzy się tylko z jazzem i latami spędzonymi w Julinku. Wtedy, gdy sztuka cyrkowa była traktowana na równi z każdą inną, chociażby z teatralną - Maria Izdebska każe sobie wywlec z szafy wielką, staromodną walizkę z kutymi rogami. Wyciąga z niej powoli stosy lśniących, czarno-białych zdjęć. Na jednym: pasiasty namiot rozstawiony w polu. Na drugim: mężczyzna w napierśniku wjeżdża na arenę rydwanem zaprzęgniętym w dwa białe konie, jak w starożytnym Rzymie. Na trzecim: smukła brunetka zwija się w rogala na barkach kolegów, kilkanaście metrów nad ziemią. - O, to ja! - Maria celuje w nią palcem. - Takie cuda wyczyniałam...

Była w Julinku 3 lata. Zrywała się o szóstej rano i po śniadaniu, od ósmej do dwudziestej drugiej trenowała akrobatykę. Najciekawiej było w październiku, kiedy na teren szkoły z całej Polski zjeżdżali się cyrkowcy, których mogła podglądać. 300, nawet 400 osób. Na wielkiej arenie ćwiczyli numery na nowy sezon, a wokół namiotu wolno biegały małe słonie indyjskie, kozy, wielbłądy. Na wiosnę ta cała menażeria wyjeżdżała w Polskę, a nawet do Włoch lub Stanów Zjednoczonych. - Nie ma co ukrywać, wiele osób przyjeżdżało do Julinka "po paszporty". Bo artystom było dużo łatwiej dostać zgodę na wypad za granicę - wspomina Maria, która również dość szybko po szkole wyjechała. Do Włoch, na roczny kontrakt. Po tym czasie miała wracać, ale poznała tam męża i została dłużej.

To jednak nie byłoby możliwe, gdyby jeszcze w Polsce nie uświadomiła sobie jednej rzeczy: że artysta jeżdżący z cyrkiem mieszka czasami w wozie i moczy nogi w kałuży, gdy deszczówka podleje namiot. A artysta występujący w telewizji ma własne mieszkanie i za jeden pokaz dostaje tyle, co tamci za miesiąc. Ze Zjednoczonych Przedsiębiorstw Rozrywkowych, zrzeszających cyrkowców, Maria przeszła więc do Polskiej Agencji Artystycznej "PAGART", w której działali muzycy, aktorzy, ale również artyści sceniczni: tancerze, akrobaci. Dzięki temu z kolegami po fachu pokazywała się na ekranie, w programie rozrywkowym "Gala Studia Gama", u boku chociażby Maryli Rodowicz.

Zimą i późną jesienią "Cyrkland" działa w murowanej restauracji Marii Izdebskiej, a nie w namiocie, fot. Dorota Ziemkowska, Money.pl

Izdebska wyjmuje z walizki kolejne zdjęcie, już kolorowe, stylizowane na pocztówkę, podzieloną na pięć okienek z wizerunkami artystów. Z jednego okienka śmieje się jej mocno umalowana twarz.

- Te wszystkie pamiątki mam właśnie z Julinka. Zdjęcia, setki cyrkowych plakatów, nawet pierwszy namiot, który stał u mnie w ogrodzie - tłumaczy. Kilka lat temu, gdy otwierała "Cyrkland", wymarzyła sobie również muzeum sztuki cyrkowej. Tylko wciąż nie ma czasu, żeby się za to zabrać. Wciąż też duma, gdzie najlepiej byłoby je założyć.

Może w tych drewnianych wozach cyrkowych, które stoją u niej w ogrodzie? Teraz ma w nich pokoje gościnne dla znajomych artystów, którzy z rzadka wpadają. Jeden stale świeci pustkami, bo ma kraty zamiast ścian. Jeszcze trzy lata temu mieszkała w nim tygrysica Ruta. Krążyła po tych kilku metrach kwadratowych i wygłodniałym wzrokiem mierzyła całą menażerię, która swobodnie przechadzała się po ogrodzie: białego wielbłąda Chestera i kangura Skippiego.

Ten ostatni był największym ulubieńcem Macieja, kolejnego męża Marii. Na scenie tańczyli nawet razem tango. Tylko, że pewnego razu na taki występ przyszło jakieś przeziębione dziecko, zwierzak złapał wirusa i poważnie zachorował. Maciej wychodził z siebie, żeby go wyleczyć, nawet spał razem z nim w jednym łóżku, by go wygrzać. Trochę to pomogło, ale przy pierwszym pokazie po chorobie kangur złapał grypę i tym razem nic nie było w stanie go uratować.

Zobacz także: Zobacz, co potrafią artyści z Białorusi:

Dziś z barwnej menażerii ostał się tylko biały, ospały szczur. Mało co się rusza, je niewiele i pewnie całkowicie dałby właścicielom o sobie zapomnieć, gdyby nie zajmował sporego terrarium po pytonie.

Tym samym, który kilka lat temu przyprawił sąsiadów o skok ciśnienia. Maria pozwalała mu bowiem czasami wygrzewać się na słońcu w jej nogach, gdy ona pracowała na laptopie w ogrodzie. Kiedyś jednak gad postanowił wykorzystać chwilę jej nieuwagi i po prostu zniknął. Maciej chodził więc po Miłkowie od domu do domu i pytał, czy ktoś przypadkiem nie widział ich cyrkowego węża. Odpowiadało mu tylko pospieszne trzaskanie drzwiami. Pyton odnalazł się pod krzakiem w ogrodzie, a sąsiedzi, jak zapewnia Izdebska, jakimś cudem przeszli do porządku dziennego nad jego ucieczką. Maria jest przekonana, że to zasługa "jej przyjaznego charakteru".

- Ile razy ktoś miał jakiś problem, to pomogłam. I zawsze chciałam, żeby sąsiedzi cieszyli się jak ja tym moim "Cyrklandem" - zapewnia. Dlatego kiedy ledwie co otworzyła swój rozrywkowy biznes, wszystkim mieszkańcom za darmo rozdała wejściówki. Wtedy jeszcze nie trenowała akrobatów z Białorusi, na występ zjechali do niej inni artyści - znajomi z dawnych czasów. Musiało minąć kilka lat, żeby pojawił się u niej iluzjonista, finalistka konkursu dla młodych talentów i wspomniany tygrys.

Niewidzialny namiot i tajemniczy telefon z Chin

Jedyną osobą, która czyściła klatkę, był mój mąż Maciek, bo mówił, że nie chce mieć nikogo na sumieniu. Przeganiał tygrysa do rogu, przesuwał przesłonę i wchodził do środka. Kilkadziesiąt centymetrów ich dzieliło i te kraty. Jezu, jak on tego nie znosił. "To jest jak całowanie lwa w dupę - przyjemność żadna, ryzyko gigantyczne" - mówił zawsze. I podobno wtedy czuł taki wygłodniały wzrok na plecach. Chociaż właściwie mógł go czuć zawsze. Tuż obok w cyrkowym wozie była garderoba, w której się przebierał.

Teraz kostiumy wiszą spiętrzone na wieszaku, w niewielkim budynku naprzeciwko. Wyglądają identycznie jak te, które za dzieciaka zakładało się na szkolny bal przebierańców. Ostre kolory gryzą się ze sobą, a śliski materiał przecieka przez palce. - W tych nie występują artyści z Białorusi. Te są do zabawy, dla maluchów, które przyjeżdżają do nas na wycieczki szkolne - Maria otwiera drzwi, żeby przewietrzyć ciężki zaduch. - Stale trzeba je naprawiać. Tylko się odwrócisz, a już dziecko pakuje się w kostium w brudnych butach. Coś się porwie, coś się upaprze...

Zjeżdżają do niej mali uczniowie ze szkół z całego Dolnego Śląska. Taka wycieczka trwa większą część dnia. Izdebska uczy ich cyrkowych sztuczek, na przykład chodzenia po metalowej linie, rozciągniętej kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, daje się przebierać, malować. A Maciej pokazuje iluzje: wyciąga z siebie kilometry wstążki lub sprawia, że znikają stosy kolorowych chusteczek. A potem dzieciaki zjadają pizzę lub kiełbaski z grilla.

Maria wyjmuje swój prowizoryczny kalendarz, czyli kartkę białego papieru, pokreśloną kolorowym pismem. Każdy numer telefonu i data celuje w inną stronę. - W najbliższym tygodniu już właściwie jesteśmy upakowani - mruczy.

Sezon powoli się kończy, bo w zimie, oczywiście, zdarzają się wycieczki, ale dużo rzadziej. W lecie musi zarobić tyle, żeby się utrzymać na cały rok. A lekko nie jest, bo rachunki w górach są bardzo wysokie, a trzeba jeszcze odłożyć na ratę za "bieluśki nowy namiot", w który zainwestowała 100 tysięcy złotych i przygotować się na przyjazd Białorusinów.

Mimo to jak dotąd nie potrzebowała, żeby jej ktokolwiek pożyczał pieniądze. Wyłączając ten namiot, oczywiście. Kiedy przyjechała do Miłkowa, musiała wybudować wszystko od podstaw: własny dom, restauracje, wozy, przygotować teren pod cyrk...

Miała na to odłożone pieniądze. "Duże pieniądze" - ucina. Zarobiła je w Rosji, gdzie była właścicielką wielkiego sklepu z luksusowym wyposażeniem łazienek. Mówi, że żyła tam jak królowa, bo stale obracała się tylko w świecie akrobatów, muzyków i aktorów. Przyjechała tam z Włoch, gdzie po tym, jak poznała pierwszego męża, została impresario i organizowała występy artystów. Między innymi rosyjskich.

Kiedy więc uczucie do Włoch się wypaliło, nawiązała współpracę z włoskim producentem kafli i armatury sanitarnej i została jego przedstawicielem na Wschodzie. Jej jednak, jak mówi, co dziesięć lat coś uderza do głowy i pcha ją, żeby całkowicie zmieniła swoje życie. Wróciła więc do Polski, żeby włożyć wszystkie pieniądze w "biznes szalony jak dzikie zwierzę".

Złożony "bieluśki, nowy namiot" wygląda dość niepozornie, fot. Dorota Ziemkowska, Money.pl

Nie od razu postawiła na artystów ze Wschodu. Lata temu, kiedy "Cyrkland" dopiero startował, Maria Izdebska chciała szkolić artystów z Polski. Znalazła nawet kilku trenerów, zaprosiła dzieciaki. Ale to był niewypał, o którym mówi dziś bardzo niechętnie. I lakonicznie. - Od razu zaczęło się kombinowanie i wyciąganie pieniędzy - ucina. Z Białorusinami nie ma takich problemów.

W październiku znowu do niej przyjadą. Będą pokazywać to, czego się nauczyli w "Cyrklandzie" podczas szkolenia, od maja do lipca. Najpierw pojadą do szkoły w Jaworze, ale potem już do Indonezji. W grudniu zabierze ich do Dubaju. - Tam już występujemy przed ogromną publicznością. W teatrach, dużych centrach handlowych - tłumaczy.

Ostatni wyjazd do miasta szejków załatwiała blisko dwa lata. W sieci wyczytała o przeglądzie cyrkowym i zaczęła słać zgłoszenia. Nie jedno, a kilka. Bo stale musiała coś z nich poprawiać, modyfikować. - Oni mają ściśle określone wymagania. Albo im się coś podoba, albo nie. Trzeba się dostosować - Izdebska przysiada na ławce niedaleko budynku z kostiumami. Od kiedy miała operację na nogę, chodzi wolno, małymi krokami i robi częste przerwy. I tak dobrze, że już może wstawać, bo wcześniej długimi miesiącami siedziała na wózku. Ale o tym nie chce mówić. "Coś jej weszło w nogę" - to zdanie załatwia sprawę. Zresztą właśnie rozdzwania się ogromna komórka, którą dostała podczas ostatniego pobytu w Dubaju, w prezencie od organizatorów przeglądu. Maria rzuca kilka słów pod nosem i prosi o pomoc, bo włoski i rosyjski to zna perfekcyjnie, ale tym razem ktoś się do niej dobija po angielsku.

Zagubiony głos nie wie czy się dobrze dodzwonił. Ale ma duże zamówienie i chce potwierdzić parę spraw: ceny, ilości... Umawiamy się na rozmowę za dwie godziny, kiedy u Marii będzie ktoś, komu pozwoli negocjować w swoim imieniu. - Zamówiłam materiały z Chin - uśmiecha się konspiracyjnie. - Świecące! Jakieś diody mają popodłączane czy coś... Będą na kostiumy dla dzieciaków.

Zobacz także: Zobacz występ Katii z programu "Mam talent!"

Rzecz jasna, chodzi o artystów z Białorusi. Maria Izdebska wymyśliła nowy program - opowieść o latach 50. Wcześniej jeździła między innymi z "Pinokiem", "Calineczką" lub "Kotem w Butach". Główną bohaterką zazwyczaj jest Katia. - Niesamowicie zdolna! Była nawet w półfinale "Mam Talent" - zachwala ją właścicielka "Cyrklandu". Dziewczynka jeszcze trochę do niej pojeździ, dopiero kiedy będzie miała z 18, 19 lat, to "wyfrunie". Maria przekonuje, że ma znajomości. I jak kilkunastu innym wychowankom, załatwi jej pracę akrobatki. Na razie czujnie lustruje swój plac otoczony wozami. - Jutro zabieramy się do roboty. Za kilka dni mamy tutaj szkoły, a nic nie przygotowane - wzdycha.

Rzeczywiście, teraz nikt by nie uwierzył, że coś tu się dzieje. "Bieluśki nowy namiot" leży zwinięty pod plandeką. Wystaje tylko róg grubego płótna, a nad placem wytartym z trawy piętrzy się metalowy maszt. Cyrkowe wozy zamknięte na trzy spusty. Cicho, leniwie.

- A tu mamy sadzawkę. A w niej setki ryb! - Maria rzuca ot tak, żeby coś powiedzieć. Podłużna sadzawka ciągnie się za ławką. Wygląda jak gęsta zupa - zielona woda nie przepuszcza promieni słonecznych. - Jest gęsto, to się pochowały przy dnie - tłumaczy Izdebska i wstaje. Omiata jeszcze wzrokiem bure dywany, rozwieszone na płocie. Już wyschły, jak wróci pan Romek, konserwator, to je pozbiera. Rozkładają je zawsze, kiedy podczas występu zaczyna padać deszcz. Kałuże podchodzą pod namiot i wozy i dzieciaki z Białorusi mogłyby się poprzeziębiać, bo występują tylko w "kapciuszkach".

Tak, pan Romek koniecznie musi je pozbierać. A potem zajrzeć do przydomowej restauracji, w której „Cyrkland” występuje późną jesienią i zimą i przejść się po wozach. - Tu stale trzeba coś konserwować i budować - wyznaje Izdebska.

Kilkumiesięczne wakacje i znikające rachunki

Klatkę na tygrysa Maciek zbijał na szybko. W jednym wozie cyrkowym wybił przednią ścianę i zamontował kraty. Ja już w tym czasie wiozłam kota do domu z Austrii. Już wolę sobie nawet nie przypominać, ile z tym było zachodu, ile stresu, żeby znowu kogoś nie chciał rozszarpać po drodze. I po co? Żeby siedział w klatce, bo przecież nic z nim nie szło już zrobić. Chociaż znajomi cyrkowcy namawiali Maćka, żeby się zajął tresurą, bo to jest bardzo ładny pieniądz.

Maciej pojawił się w Miłkowie na chwilę i został na lata. Nanosił na mapy regionalne atrakcje i zaszedł też do Marii. Chwilę porozmawiali, zaszedł drugi raz. Zobaczył, że komputer jej nawala, to naprawił. I w końcu się wprowadził.

Nawet się nie spodziewał, że wkrótce zostanie jedną z najważniejszych atrakcji "Cyrklandu". Maria zaczęła go namawiać, żeby próbował zrobić kilka sztuczek. Trochę ćwiczył, ot tak, dla zabawy. Inspiracji szukał w sieci. Aż wreszcie kiedyś go upiła na imprezie ze znajomymi i kazała występować. Alkohol dodał animuszu i Maciek nawet się nie spostrzegł, jak przy wtórze chichotów wyciągał ludziom monety zza uszu i mamił kartami.

Tak został iluzjonistą w "Cyrklandzie". Zaczął się przebierać w obszerne marynarki ze złotymi klapami i zamawiać przez internet zabawki za kilkaset złotych. Ale Maria nie miała mu tego za złe. Bo kiedy jechali na wakacje do Tajlandii, dwa jego występy w hotelu wystarczyły, żeby wynająć domek na cały miesiąc. Ot tak, podchodził do recepcji, mówił jaki ma program i z miejsca wpraszał się na wieczór. - Moglibyśmy zamknąć nasz biznes i w ogóle się tam przeprowadzić - śmieje się Izdebska.

Tym bardziej, że jest z tych, co nie myślą o przyszłości. Żyje z roku na rok. Co zarobi w sezonie, to wyda na orientalne podróże, które czasami ciągną się długimi miesiącami. Kiedyś pomyślała - na Wschodzie cyrki stale dostają jakieś dotacje. Bo tam do tej sztuki podchodzi się jak kiedyś w Polsce - z całkowitą powagą. Więc może i ona postarałaby się o coś z Unii? Przecież promuje region, pokazuje sztukę i na dodatek kontaktuje się z artystami z całego świata! Ale potem popatrzyła na swój prowizoryczny kalendarz i zastanowiła, gdzie ma rachunki za ostatni miesiąc. Nie wiedziała. - No co ja zrobię, że jestem bałaganiarą - wzdycha. - Wzięłabym takie pieniądze, a potem musiała oddawać, bo nie umiałabym udokumentować, na co poszły. Zresztą, nie chcę, żeby mi ktoś narzucał, jak mam prowadzić ten biznes. Bo ona od zawsze robi wszystko po swojemu. I to inni mają ją słuchać.

Brutalne morderstwo i mięso za duże pieniądze

Maciek często wstawał w nocy. Szedł na podwórze i sprawdzał, czy ktoś tygrysa dla żartów nie wypuszcza z klatki. Mieliśmy pracownika, który obchodził teren i zaglądał do zwierząt, ale mąż i tak wciąż się budził. W końcu miał dość, założył monitoring.

Maria z niedowierzaniem kręci głową pochylona nad laptopem. Z początku nawet nie zauważa, że Maciej wszedł do pokoju. Dopiero kiedy rubasznie huknął: "A ty słyszałaś, że we wrocławskim ZOO tygrys zabił opiekuna?!", wzdryga się i podnosi głowę. - Właśnie się dowiedziałam. Po prostu go rozszarpał! A ten facet to nie był żaden żółtodziób. Kilkanaście lat doświadczenia. Boże, jaka ja byłam głupia, że coś podobnego trzymałam pod domem - Izdebska wpatruje się w laptopa szeroko otwartymi oczami.

Bestia z Wrocławia była szalenie podobna do ich Ruty. Swoją tygrysicę oddali jednak do praskiego ZOO blisko trzy lata temu. Właścicielka "Cyrklandu" musiała w końcu przyznać, że dłuższe matkowanie zwierzakom zwyczajnie się jej nie opłaca i wszystkich się pozbyła. Sam tygrys pożerał dziesięć kilogramów mięsa dziennie. To nie jest mały pieniądz.

- A nie mówiłem? - mąż Marii szepcze teatralnie pod nosem i wychodzi do ogrodu. Po drodze włącza jeszcze monitoring na laptopie. Ot tak, z przyzwyczajenia.

wydarzenie
wiadomości
pomysł na biznes
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Źródło:
money.pl
KOMENTARZE
(0)